wtorek, 28 października 2014

O pszczołach, jesieni i placku dyniowym. On bees, fall and pumpkin pie.

Nie lubię zmiany czasu z letniego na zimowy. Nie cieszę się, że będę spać dłużej, wcale tego nie potrzebuję. Za to kocham słońce i odczuwam wielki żal, że od zeszłego weekendu ciemniej robi się już o godzinę szybciej. Tak samo odsuwam jak najdłużej w czasie moment, gdy trzeba włączyć ogrzewanie w domu (wolę ubrać się w dwa swetry), a do pracy przy biurku jeszcze w ciągu dnia zapalić lampkę (mój biedny wzrok). To wszystko jest dla mnie symbolicznym powiedzeniem "żegnaj, lato, żegnaj, słońce, żegnajcie, trampki w żyrafę". I przywitaniem jesieni, zimy, płaszcza, czapki. 

Na szczęście październik w tym roku mamy przepiękny. Żółto-czerwono-pomarańczowy. Korzystam z pogody, codziennie biegam i nie mogę napatrzeć się na kolorowe drzewa wokół mnie. I ciągle zieloną trawę. Mam nadzieję, że taka aura potrwa jak najdłużej, a zimy nie będzie - jak rok temu. 

Już za chwilę Halloween i dzień Wszystkich Świętych. Na dworze szczerzy się wydrążona dynia, a jej "wnętrzności" czekają w lodówce na swój moment, gdy zrobię z nich placek na kruchym spodzie. Tymczasem, zachęcone temperaturą 11 stopni i pełnym słońcem, pszczoły siedzą w środku tego warzywnego lampionu...i nadgryzają pomarańczowy miąższ.

W sobotę pójdziemy na cmentarze, zapalić znicz dla bliższych i dalszych, często nigdy nie poznanych. Bo pamiętamy o tych, których już z nami nie ma. Lubię 1 listopada, bo to dzień szczególny, czasem jedyny, gdy możemy się zatrzymać i pozwolić sobie na takie wspomnienia. Jako dziecko, zawsze myślałam, że po Wszystkich Świętych - dniu często śnieżnym i mroźnym - za chwilę będzie Boże Narodzenie. Dziś, mimo, że na śnieg się nie zapowiada, a do Świąt ciągle daleko, moja siostra znowu uniesie brew, gdy powiem, że lubię pójść na cmentarz.

  


I don't like the time change from summer to winter one. I'm not glad to sleep longer 'cause simply I don't need it. But I love the sun and truly regret that since last weekend it's getting darker an hour faster. Just as long as I move in time as far as possible the moment when you need to turn on the heating in the house (I prefer to dress up in two sweatshirts), and to work during the day with the light of the lamp (my poor eyes). It's all symbolic saying "goodbye summer, goodbye sun, goodbye my giraffe sneakers" for me. And welcoming autumn, winter, coats and hats.

Fortunately, we have a beautiful October this year. Yellow, red and orange in colours. I take advantage of the weather, running every day and staring at the colourful trees around me. And the still green grass. I hope that such a weather will last as long as possible, while winter will not come at all - just like last year.

It's Halloween and All Saints Day soon. At the garden a hollow pumpkin grins, and its "guts" are waiting in the fridge for their time, when I'll make a pumpkin pie from them. Meanwhile, encouraged by temperature of 11 degrees and full sun, bees sit in the middle of the vegetable lantern ... and nibble orange flesh.

On Saturday we will go to the cemeteries, light a candle for close and distant ones, often never known. Because we remember those who are not among us anymore. I like November the 1st, because it's a special day, sometimes the only one when we stop and have a moment for memories. As a child, I always thought that after All Saints Day - often full of snow and freezing - it's very short time until Christmas. Today, although it's not going to be snowy, and Christmas is still far, far away, my sister again will lift an eyebrow when I say that I like to go to the cemetery.

niedziela, 19 października 2014

Sweet October

Życie to kolejka górska. Czasem musimy znaleźć się na dole, by nasz "wagonik" mógł znowu powoli wspinać się ku górze. Pamiętam takie momenty, kiedy chciałam krzyknąć "stop klatka!", zatrzymać się i już zostać w danej minucie, w danej sekundzie. Bo było tak dobrze. Niestety tego zrobić się nie da, ale ważne, by łapać te chwile ogromnego szczęścia. Umieć je dostrzec. 
Wspomnienie tych pojedynczych emocji, uśmiechów, obrazów, tak ważne, gdy zaliczymy upadek, pozwoli mieć nadzieję, że znowu będzie nam się chciało wstać z łóżka. Bo w końcu to nie pierwszy raz, gdy spadliśmy na tyłek, a kolejne doświadczenia utwardzają nie tylko tę część ciała... Nie możemy spodziewać się ciągle najgorszego, być wiecznymi malkontentami i widzieć szklankę zawsze do połowy pustą. Z drugiej strony, nie warto oczekiwać od życia tylko miłych momentów, możemy bowiem doznać bolesnego zawodu. 
 Mając 27 lat i różne doświadczenia za sobą, jakiś czas temu już doszłam do wniosku, że nieważne, co by się działo, zawsze udaje mi się dostrzec światełko w tunelu. Niektórzy rodzą się z taką "umiejętnością", innym potrzeba lat, by się jej nauczyć. Należę do tej drugiej grupy, bo wychowana przez mamę - pesymistkę, do pewnego wieku byłam "przesiąknięta" jej podejściem do życia. Jako dorosła osoba, widzę jednak, jak dużo łatwiej żyje się optymistom. Bo, jak powiedział Charles Bukowski,  życie jest miłe na tyle, na ile mu na to pozwolisz.

 

Life is a roller coaster. Sometimes we need to find ourselves at the bottom so our "trolley" could again slowly climb to the top. I remember moments when I wanted to yell: "freeze-frame!", to stop and stay in this very minute, in this very second. Because it was so good. Unfortunately, you can't do this, but it's important to catch such moments of extreme happiness. To be able to see them.
The memory of these individual emotions, smiles, images, so important when you fall again, will give a hope that you'll want to get out of bed eventually. Because in the end it's not the first time you fell on your ass, and another experiences toughen not only this part of your body... We can't always expect the worst, be eternal malcontents and always see the glass half empty. On the other hand, it is not worth expecting only nice moments from life as we may experience painful disappointment.
  Being 27 years old and having met various experiences, for some time already I've come to the conclusion that no matter what would happen, I always manage to see the light at the end of the tunnel. Some people are born with such a "skill", others need years to learn it. I belong to the latter group, as brought up by my mother - pessimist, to the certain age, I was "steeped" with her approach to life. As an adult, I can see how better it is to be an optimist. Cause' - quoting Charles Bukowski - life is as kind as you let it be.
pics: tumblr.com
gif: tumblr.com

niedziela, 12 października 2014

Bonjour, Varsovie.

W sobotę 11 października Warszawa przywitała mnie 30-minutowym korkiem na wjeździe i prawdziwie letnią temperaturą 26 stopni. Kolega pomógł wnieść torby do windy, a wokół wszędzie pełno policji, poruszenie. Za chwilę już wiem - ktoś skoczył z 9 piętra. Znowu. Dokładnie ta sama sytuacja wydarzyła się jakieś 3 lata temu. I w głowie mam jedną myśl: Co musi dziać się w czyjejś głowie, by zdecydować się na skok. Prosto na zimny beton. Psuje mi to humor, choć jest to mniejszy szok, niż za pierwszym razem. Za chwilę puka policjant, pytając, czy wiemy, co się stało. Ale ja dopiero przyjechałam. 

Pomimo wszystko, Warszawa w sobotnie popołudnie jest wspaniała. Głośna, pełna ludzi. Po półtorej tygodnia w rodzinnych Suwałkach, gdzie cisza aż dzwoni w uszach wieczorem, gdy leżę w łóżku, tutaj otwieram szeroko okno i słucham odgłosów miasta. Siedzę na kanapie i nie przeszkadza mi wycie syren.

Wieczorem idę na spotkanie z N., która od lat mieszka za granicą, oraz jej koleżankami. Jest październik, wieczór, a ja nie mam rajstop - jest tak ciepło. Podziwiam otwartą po kilku latach remontów i przebudowy Świętokrzyską i wspominam czasy studiów. Na Chmielnej zaczepia mnie grupa chłopaków - mają wieczór kawalerski i, śpiewając, proszą o jeden taniec z przyszłym Panem Młodym - wprost na ulicy. Uśmiecham się, ale odmawiam i idę dalej, skręcam w Szpitalną. 

Nie wiem, kiedy mijają 4 godziny. W tym damskim gronie, nad kieliszkiem prosecco, rozmowa płynie gładko. Wygrana w meczu z Niemcami sprawia, że miasto oszalało i nie cichnie do późnych godzin. Śpiew, euforia - jak niewiele potrzeba do szczęścia Polakom! Śpiewy i krzyki ustają dopiero ok. 5 nad ranem. Niewiele śpię, ale gdy udaje mi się to na chwilę, śni mi się jezioro. Lato. I kajak. Płynę, ale nie wiem, dokąd. Otwieram oczy w niedzielę i wiem jedno - potrzeba mi kawy. 


 


On Saturday, October 11th, Warsaw greeted me with a 30-minute traffic jam on entry and a truly summer temperature of 26 degrees. A colleague helped bringing the bags to the elevator, and there were lots of police everywhere like something had happened. In a while I knew - someone jumped out of the window from 9th floor. Again. Exactly the same situation occurred about three years ago. And in my head I had one thought: What has to be happening in one's head to decide to jump. Straight to the cold concrete. I'm in a worse mood now, although this is less shocking than for the first time. In a moment, a policeman is knocking at the door, asking if we know what happened. But I just came.
 
Despite it all, Warsaw is great in the Saturday afternoon. Loud and crowded. After one and a half week in the family Suwałki, where silence seems to be ringing in the ears in the evening when I'm lying in bed, here I open wide the window and listen to the sounds of the city. I sit on the couch and I don't even mind sirens.
 
In the evening I go for a meeting with N., who has been living abroad for some time, and her friends. It's October evening and I have no tights - it is so warm. I admire freshly open Świętokrzyska Street, after several years of renovation and reconstruction, and remember the times of study. On Chmielna Street a group of guys bothers me - they have a bachelor party and singing, ask me for a dance with the future Groom - right in the street. Smiling, I refuse, going further. I turn in Szpitalna Street.
 
I don't know when 4 hours have passed. In the ladies company, over a glass of prosecco, the conversation flows smoothly. Poland wins a match with Germany which makes the city gone mad and die away until late. Singing, euphoria - as little is needed for Poles' happiness! Chants and shouts cease until approx. 5 o'clock in the morning. I don't sleep much, but when I manage to get it for a while, I dream of lake. It's summer. I am in canoe, but I don't know where I am floating. I open my eyes on Sunday and I know one thing - I need coffee.

środa, 1 października 2014

Temporary change of place

Przeprowadzki. Bliższe, bo tylko na inna ulicę. Dalsze - do innego miasta, czasem kraju. Niektórzy zmieniają miejsce zamieszkania nawet kilka razy w ciągu roku. Zwłaszcza studenci. Pakują dobytek: ubrania, zdjęcia, patelnię, komputer, i znowu są w nowym miejscu. Nie mogą osiąść i poczuć się do końca u siebie w wynajmowanych mieszkaniach czy akademikach.

Jeszcze zanim poszłam na studia, uparłam się, by kupić mieszkanie w Warszawie. Nie chciałam nawet słyszeć o innym mieście, papiery złożyłam na kilka kierunków - ale tylko w stolicy. Dziś myślę, że ryzykowałam, ale byłam pewna siebie. Poza tym kupno mieszkania - zwłaszcza przed wielkim boomem, gdy ceny nieruchomości poszły w górę dwu- a nawet trzykrotnie, okazało się dobrą inwestycją. Dzięki temu przez całe studia miałam swój własny pokój, dom. Przez te 8 lat nie musiałam się przeprowadzać. Na szczęście, a jak się dzisiaj okazało - może właśnie niestety. 

Przez 8 lat całe moje życie - a z nim wszystkie rzeczy - znajdowały się w tym warszawskim mieszkaniu na 9. piętrze. I dziś, próbując się spakować (a nie zabrałam ze sobą wszystkiego, bo to jednak wyjazd na pół roku...), pomyślałam, że przeprowadzki są jak przekleństwo. Ruszone pierwszy raz od 8 lat rzeczy - zdjęcia, ubrania, płyty, książki. W przyspieszonym tempie zobaczyłam 8 lat swojego życia...i musiałam je upchnąć do pudeł, walizek, toreb. A potem do samochodu. Nie wiem, jak miałabym zapakować wszystko i przenieść się na stałe do innego miasta czy kraju. Po dzisiejszym doświadczeniu widzę, jak byłoby to trudne. 
Miałam wrażenie, że mój peugeot ledwo ruszył, zapakowany prawie pod sam dach. Wyjeżdżałam z deszczowej stolicy, by po 3 i pół godziny, 2 kawach i 5 przesłuchanych płytach znaleźć się w słonecznych Suwałkach. Na razie siedzę pośród stosów ubrań, butów i książek. To dziwne uczucie być znowu w rodzinnym domu, w pokoju z biurkiem i krzesłem, wiedząc, że jest się u siebie, ale jednak nie do końca. Z walizki wysypał się piach z kreteńskiej plaży. Ale dzisiaj nie mam ani siły, ani chęci, by to posprzątać. Zamknę drzwi, żeby mama nie widziała. 

Relocations. Close ones because only to a different street. Further ones - to another city, sometimes country. Some people change their place of living several times during a year. Especially students. They pack their belongings: clothes, photos, pans, computer - to be in a new place again. They can't settle down and feel totally at home in rented apartments or dorms.
 
Before I went to university, I insisted to buy an apartment in Warsaw. I didn't even want to hear about any other city, I submitted documents for several fields of studies - but only in the capital city. Today I think I risked, but I was confident. In addition, the purchase of an apartment - especially before the big boom when real estate prices went up two or even three times, turned out to be a good investment. Thanks to this, for all the time of studying I had my own room, a home. Over the eight years I didn't  have to move. Fortunately, and as it turned out today - perhaps just the opposite.
 
For 8 years my whole life - with all the things things - has been in this Warsaw apartment on the 9th floor. And today, trying to pack (and I didn't take everything because it's a hal-a-year change of place...), I thought that moving is like a curse. Disturbed for the first time in 8 years things - photos, clothes, CDs, books. In an accelerated pace I saw 8 years of my life ... and I had to cram them into boxes, suitcases, bags. And then into the car. I have no idea how would I pack up everything and move permanently to another city or country. After today's experience, I can see how difficult it would be.

I had the impression that my peugeot barely moved, packed almost up to the roof. I left the rainy capital, and after 3 and a half hours, 2 coffees and 5 CDs I was in sunny Suwalki. For now, I'm sitting among stacks of clothes, shoes and books. It's quite a strange feeling to be in a familyhouse, in your room with a desk and a chair, knowing that you're at home, but not entirely. Sand from Cretan beach spilled out of the bag. Yet today neither I have strength, nor any desire to clean it up. I'll shut the door so my mum wouldn't see that.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...